Andrzej Kiszka ,,Dąb''
Andrzej Kiszka, żołnierz NOW, oddziału Franciszka Przysiężniaka ,,Ojca Jana'' (zobacz: bitwa pod Kuryłówką), następnie NZW Józefa Zadzierskiego ''Wołyniaka'' a po jego śmierci - Adama Kuszy ,,Garbatego'' - ukrywał się do 31 grudnia 1961 r., gdy został aresztowany, w bunkrze w lesie. Skazany na dożywotne więzienie, zamienione następnie na 15 lat. Wyrok odbywał m.in. w Strzelcach Opolskich i Potulicach. Zwolniony warunkowo z więzienia w sierpniu 1971 r. wyjechał do województwa szczecińskiego, gdzie mieszka do chwili obecnej.
(Ujęcie Andrzeja Kiszki "Dęba" 31 grudnia 1961 r. w lasach niedaleko Huty Krzeszowskiej)
Bohater nadal jest "bandytą"
Słynny żołnierz AK - Andrzej Kiszka ps. "Dąb", "Grom", już 10 lat bezskutecznie walczy o pełną rehabilitację. Człowiek, który walczył z niemieckim okupantem, ukrywał prześladowane rodziny żydowskie, zwalczał komunistyczny reżim totalitarny, cierpiał w katowniach bezpieki - w III RP w świetle prawa nadal jest "reakcyjnym bandytą". Jego wnioski o rehabilitację sądy odrzucają. (...)
Andrzej Kiszka dla znajomych, sąsiadów i młodzieży, która zaprasza go na odczyty i spotkania - jest bohaterem. 29 lat swojego życia poświęcił Polsce - walczył najpierw w oddziale leśnym NSZ pod dowództwem "Ojca Jana", następnie samotnie i po schwytaniu, gdy cierpiał w więzieniu. Podczas okupacji niemieckiej, ryzykując życiem swoim i własnej rodziny, ukrywał Żyda Nochema. Kiedy w Polsce rozpoczął się terror komunistyczny, Kiszka ponownie schronił się w lesie i podjął walkę z nowym okupantem. Był najdłużej ukrywającym się żołnierzem podziemia niepodległościowego - schwytany został dopiero w 1961 roku i skazany na dożywotnie więzienie.
- Z Andrzejem Kiszką służyliśmy w tych samych oddziałach. Po likwidacji oddziału w 1950 roku i śmierci dowódcy ukrywał się przez 11 lat w ziemiance, w tym czasie przebył dwukrotnie zapalenie płuc, stawów, serca, całe lata przebywał sam, pogrzebany w ziemi - wspominał Jan Sz. ps. "Granat", kolega Andrzeja Kiszki z oddziału.
W niewielkim podszczecińskim miasteczku, gdzie teraz mieszka Kiszka, stał się on żywą legendą. Uczą o nim w miejscowych szkołach. Jednak dla pracowników polskiego wymiaru sprawiedliwości legendarny akowiec nadal jest "reakcyjnym bandytą" (sic!). - 20 lat już staram się o pełną rehabilitację i uchylenie w całości wyroku skazującego, jak również zaliczenie w poczet działalności kombatanckiej całego mojego okresu walki, a więc do 1961 r. Jestem uznawany przez urząd ds. kombatantów za kombatanta, ale zrehabilitowany przez sądy nie zostałem - powiedział nam Andrzej Kiszka. Legendarny akowiec występował już z wnioskami zarówno do sądów, jak i Instytutu Pamięci Narodowej. Ten ostatni umorzył postępowanie. Nie pomogły pisma i protesty wysyłane przez jego kolegów z czasów wojny oraz organizacje kombatanckie. - W myśl istniejącego w III RP prawa Andrzej Kiszka nadal jest bandytą. Sąd nie może go zrehabilitować, bo prawo tego zabrania. Tak Polska dziękuje temu bohaterowi za to, że poświęcił dla niej 29 lat życia - mówi z goryczą ppłk Skarbimir Socha, żołnierz ZWZ AK, kawaler Krzyża Walecznych.
Andrzej Kiszka do partyzantki wstąpił w 1943 r. Był żołnierzem słynnego "Ojca Jana", dowódcy oddziału NSZ działającego na Podkarpaciu. Po zamordowaniu przez komunistów dowódcy tego oddziału - Franciszka Przysiężniaka, oraz zastrzeleniu przez ubeków żony "Ojca Jana" Andrzej Kiszka pozostał w lesie, prowadząc walkę z komunistycznym okupantem. Był tak skuteczny, że za wydanie go Urząd Bezpieczeństwa wyznaczył specjalną nagrodę. Udało nam się dotrzeć do oznaczonych sygnaturą "ściśle tajne" akt zawierających przygotowaną przez lubelski UB charakterystykę "bandyty Kiszki": "(...) Po ujawnieniu się nie zaprzestał swojej wrogiej działalności wstępując ponownie do kontrrewolucyjnej bandy o zabarwieniu NSZ-owskim pod dowództwem Kusza Adama ps. 'Garbaty' działającej na terenach powiatu: biłgorajskiego, kraśnickiego, rzeszowskiego. W 1950 roku banda Kusza została zlikwidowana (...). Tenże Kiszka zorganizował ponownie kontrrewolucyjną bandę o zabarwieniu NSZ-owskim, która dokonała szeregu napadów terrorystyczno-rabunkowych na obiekty państwowe (...)" - pisał funkcjonariusz UB Osiński w grudniu 1955 r.
Andrzej Kiszka ukrywał się i walczył z komunistami do grudnia 1961 roku. Był jednym z najdłużej działających żołnierzy podziemia niepodległościowego. Aresztowano go tylko i wyłącznie dzięki zmasowanej łapance w lesie, w którym znajdowała się jego ziemianka.
- Ktoś po prostu wskazał miejsce, bo wiedzieli, gdzie szukać. Odkryli wejście do bunkra i wezwali do poddania się. Wyszedłem, natychmiast założyli kajdanki. W drodze do Biłgoraja jeden z poruczników powiedział mi: "Kiszka nie bój się, już nie biją i do Rosji nie pojedziesz" - opowiada Andrzej Kiszka.
Za swoją walkę o niepodległość Polski został skazany na dożywotnie więzienie, później Sąd Najwyższy zmniejszył mu karę do 15 lat pozbawienia wolności. Mury więzienia opuścił po 9 latach w wyniku amnestii. Do dziś jednak skazany przez komunistyczny sąd nie został zrehabilitowany w III RP. Nadal żyje z piętnem "reakcyjnego bandyty".
- Znany mi osobiście jeszcze z czasów walki w konspiracji Andrzej Kiszka to żołnierz, który wiedział, co znaczy nasze narodowe hasło "Bóg - Honor - Ojczyzna", dlatego tak wiernie służył tej, którą umiłował - Polsce. A teraz już 10 lat ten bohaterski żołnierz zabiega o rehabilitację. Bezskutecznie. Wszystkie sprawy wnoszone do sądów zostały przez niego przegrane - mówi ppłk Skarbimir Socha, autor książki "Czerwona Śmierć - narodziny PRL". - Nasuwa się pytanie, dlaczego nasi oprawcy, zbrodniarze na żołdzie Stalina nie muszą starać się o rehabilitację, udowadniać, że nie popełnili zbrodni na Narodzie Polskim - dodaje z goryczą Socha.
Sprawa bezskutecznych wniosków o rehabilitację Andrzeja Kiszki, a także umorzenia przez IPN sprawy wymordowania żołnierzy oddziału "Garbatego", w którym również walczył Kiszka, trafiła już do Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu. Można tylko mieć nadzieję, że tym razem walka o sprawiedliwość tego bohaterskiego żołnierza, walka o Polskę, ale również walka z bezmyślnością, arogancją i niekompetencją pracowników wymiaru sprawiedliwości III RP zakończy się sukcesem.
(Wojciech Wybranowski "Nasz Dziennik" 2005-03-15)
Chronił mnie tylko las.
Rozmowa z ANDRZEJEM KISZKĄ, żołnierzem AK-NOW, więźniem politycznym, który wciąż walczy o pełną rehabilitację.
Kiedy i w jakich okolicznościach wstąpił Pan do największego w naszym regionie oddziału AK-NOW Franciszka Przysiężniaka ps. "Ojciec Jan"?
- Do konspiracji wstąpiłem w 1941 r. Początkowo byłem w BCh, później (od października 1942 r.) w AK-NOW. Moim komendantem na placówce w Maziarni był Bednarski, u niego złożyłem przysięgę na krzyż i flagę biało-czerwoną. Wtedy postanowiłem, że będę jej wierny aż do śmierci. Tak nakazywała mi moja wiara i miłość do ojczyzny.
Początkowo wraz z kolegami z NOW odkopywaliśmy broń z 1939 r. i przekazywaliśmy ją do oddziału "Ojca Jana". Po pacyfikacjach niemieckich w 1943 r. przeszedłem do oddziału Przysiężniaka i tam uczestniczyłem we wszystkich akcjach, aż do przyjścia sowietów w lipcu 1944 r.
Później wstąpił Pan w szeregi Milicji Obywatelskiej...
- Po wejściu sowietów powróciłem na swoją placówkę i zameldowałem się u komendanta Bednarskiego, od którego otrzymałem rozkaz wstąpienia do milicji. Miałem przekazywać mu wszystkie otrzymywane meldunki z Komendy Powiatowej MO.
W listopadzie 1944 r. przyszedł rozkaz z Biłgoraja, że mają być przygotowane listy wysyłki na Sybir, bo przyjeżdża kompania NKWD celem wspólnego z MO dokonania aresztowań. Była to tajemnica, ale jeden z milicjantów (z PPR) mi ją ujawnił. Powiedziałem komendantowi posterunku, że odchodzę wraz z dwoma kolegami z oddziału "Ojca Jana". I całe szczęście, bo, jak się okazało, byliśmy pierwszymi na liście do wysyłki na Sybir. Zabrałem swój rkm i natychmiast złożyłem meldunek Bednarskiemu.
Później byl w Pan w Oddziale Leśnym NZW Józefa Zadzierskiego ps. Wołyniak. Po jego tragicznej śmierci w grudniu 1946 r. nie złożył Pan broni i walczył dalej w grupie Adama Kusza ps. "Garbaty".
- Akcja NKWD się nie udała. Aresztowano ludzi, którzy nie byli w żadnej organizacji, wywieziono ich na Sybir. Wielu z nich tam zmarło, a ci, którzy powrócili, długo nie żyli. Zamordowano też kilku niewinnych chłopów. Postanowiłem wtedy wstąpić do oddziału NZW "Wołyniaka". Jego zastępcą był mój kolega od "Ojca Jana", Adam Kusz ps. "Garbaty". W oddziale brałem udział we wszystkich akcjach, w tym w 10-godzinnej bitwie z NKWD i UB o Kuryłówkę.
Po śmierci "Wołyniaka" zostało nas kilku. Byliśmy u Kusza "Garbatego", który polecił mi w 1947 r. ujawnić się, co też uczyniłem. Gdyby amnestia była faktyczna, to miała się ujawnić reszta oddziału. Jednak okazało się, że to jest akcja polegająca na tym, by najaktywniejszych żołnierzy podziemia aresztować. Powróciłem do oddziału Adama Kusza, gdzie przebywałem do jego likwidacji, czyli do 19 sierpnia 1950 r.
Jak doszło do rozbicia oddziału?
- W lipcu 1950 r. "Garbaty" nawiązał kontakt z ludźmi podobno godnymi zaufania. Dostarczyli nam pieniądze na zakup żywności, obiecali wyrobić lewe dokumenty na wyjazd na Zachód. "Kapitan" miał być z Komendy Okręgu WiN Lublin. Z jego to inicjatywy, celem utrzymania kontaktu z Zachodem, dostarczono do oddziału radiostację i dwuosobową obsługę. Niestety, okazało się, że byli to agenci UB, a radiostacja służyła do lokalizacji naszego miejsca postoju.
15 sierpnia 1950 r. lasy janowskie zostały okrążone przez KBW, UB, MO w ilości trzech tysięcy żołnierzy. Dowódca rozdzielił nas na dwie grupy, ja z pięcioma kolegami poszedłem oddzielnie. "Garbaty" z resztą oddziału i radiotelegrafistami poszedł w przeciwnym kierunku. Uciekaliśmy w stronę lasów lipskich. Udało nam się przejść przez okrążenie. W trzecim dniu przeprawiliśmy się, idąc bagnami.
"Garbaty" znal lasy janowskie jak własną kieszeń, z całą pewnością przeszedł przez okrążenie, z całą pewnością został zamordowany wraz z kolegami przez radiotelegrafistów-ubeków.
Od czasu rozbicia oddziału "Garbatego" aż do grudnia 1961 roku ukrywał się Pan przed komunistycznym aparatem bezpieczeństwa m.in. w leśnym bunkrze. Kto niósł Panu pomoc?
- Ja miałem kontakt z kolegami, którzy współpracowali z Oddziałem Leśnym "Garbatego". Byli to Stanisław Flis ps. "Czarny", Józef Kłyś ps. "Rejonowy", Stefan Wojciechowski ps. "Bogucki". Najgorsza była zima, w stodołach bylo trudno się ukryć, zbyt wiele śladów zostawialiśmy na śniegu. Dlatego wybudowaliśmy w lesie bunkier i pod pokrywą śniegu przebywaliśmy trzy-cztery miesiące.
Później Józef Kłyś i Stefan Wojciechowski zostali zamordowani przez UB w Piłatce. Gdy zostałem sam, schronieniem był mi las i bunkry. Przy pomocy dwóch zaufanych ludzi zrobiłem bunkier nr 3. Najpierw przygotowaliśmy materiał, nocą wykopaliśmy dół. Na powałę położyliśmy bale świerkowe i papę, żeby nie przemakało do środka. Na bunkrze posadziliśmy świerki, na wierzchu był mech. Wejście tak się zamykało, aby nie było śladu. W środku była zrobiona studzienka, bo zachodziła konieczność gotowania wody, ubikacja zrobiono była z żelaznej beczułki. Zrobiliśmy dwa otwory na dopływ i odpływ powietrza. Umeblowaniem było łóżko do spania.
Bunkier zrobiony był w Nadleśnictwie Huta Krzeszowska, koło wsi Ciosmy, na wzgórzu, wśród gęstego lasu. W Ciosmach miałem kontakt z dwoma chłopakami, oni pomagali mi tylko letnią porą. Nie wiedzieli o istnieniu bunkra. Na zimę miałem zapasy: ziemniaki, trochę makaronu, suchy chleb.
Tłuszcz był z upolowanych koziołków, mięso było ugotowane i zalane smalcem. Zapasy starczyły na całą zimę. Gotowałem dwa razy dziennie na maszynce spirytusowej, na okres zimy miałem 40 litrów tego paliwa. Na zimę zamykałem się w bunkrze. Nie mogłem z niego całą zimę wychodzić, groziło to pozostawieniem śladów na śniegu. W bunkrze było ciepło, siedziałem całą zimę w koszuli, miałem też książki do czytania. Jednej zimy przyszła do mnie mysz, wpadła do słoika po smalcu, siedziała tam całą zimę, miałem więc z kim rozmawiać. Na wiosnę ją wypuściłem.
Ukrywałem się sam, a UB z gromadą kapusiów robiło wszystko, żeby mnie aresztować lub zamordować. A ja w zimie siedziałem w bunkrze, wiosną i latem byłem panem swoich lasów. To one mnie ratowały. Wszyscy moi koledzy, którzy ukrywali się po wsiach, zostali zamordowani przez UB, przeważnie w wyniku zdrady.
Tak dotrwałem do 31 grudnia 1961 r. Zimę spędzałem w bunkrze. Śniegu nawaliło z pół metra, żadnego śladu nie było widać. Z bunkra, zgodnie z wieloletnim doświadczeniem, nie wychodziłem. A jednak ktoś mnie zdradził, bo wiedziano, gdzie pod taką grubą warstwą śniegu jest mój bunkier. Słyszałem jak odwalają śnieg i kopią. Słyszałem już, że w śledztwie tak nie katują, dlatego mimo posiadanego arsenału broni - poddałem się bez walki.
Za swoją walkę o niepodległość Polski został Pan skazany na dożywotnie wiezienie. Sąd Najwyższy zmniejszył karę do 15 lat. W wyniku amnestii mury więzieniu opuścił Pan po 9 lutach. Jak Pan żył z piętnem "reakcyjnego bandyty"?
- Na wolność wyszedłem w 1971 r. Pojechałem do swojej rodziny. Ksiądz z naszej parafii wezwał mnie do siebie. Dowiedziałem się od niego, że UB dawało mu dolary lub samochód, by spowiadał moją rodzinę i wydobył od niej, gdzie się ukrywam. Ostrzegał, abym uważał na ludzi.
Wyjechałem na zachód do województwa szczecińskiego, tam żyła żona mojego zmarłego brata, miała małe dzieci i gospodarstwo rolne. Ożeniłem się z nią. I mimo wielu trudności, jakoś się żyło, z nadzieją na wolność Polski. Nawet sąsiedzi nie wiedzieli o moich przeżyciach, po tylu zawodach i zdradach byłem ostrożny. Wiedziałem, że władza ludowa czuwała i interesowała się moją osobą.
W III RP żołnierze podziemia antykomunistycznego zostali zrehabilitowani i odznaczeni. W Pana przypadku nasze sądy, i nawet Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu, nie chcą uznać, że walce o niepodległości Polski poświecił Pan 29 lat życia.
Ta kwestia porusza bardzo bolesny dla mnie temat. Istniejące prawo nazwać można tylko hańbiącym lub barbarzyńskim. Moja wina polega na tym, że walczyłem o honor żołnierza polskiego.
Dnia 23.10.1954 r. udałem się z obstawą, do mieszkającego w Rataju Ordynackim Jana Łukasika, sekretarza PZPR, uprzednio konfidenta NKWD, a wówczas konfidenta bezpieki. Miałem zamiar wymierzyć mu karę chłosty i ostrzec go, by zaprzestał wydawać UB żołnierzy podziemia. Spał, gdy wszedłem sięgnął po pistolet, który miał pod poduszką. Ja byłem szybszy - ratując swe życie, oddałem celny strzał.
Według obowiązującego dzisiaj prawa, gdyby on mnie zabił, byłaby to zbrodnia komunistyczna, a skoro ja do niego strzelałem, to zostałem "bandytą". Na nic zdały się zeznania świadków. Oficer ze zgrupowania NZW, Skarbimir Socha, zeznał nawet, że za wysyłkę akowców na Sybir, do czego przyczynił się Łukasik, miałem prawo wykonać na nim wyrok śmierci, bo takie były ostatnie rozkazy Komendy NZW.
Gdy moi adwokaci wyczerpali już możliwości prawne, do sprawy włączył się ppłk Skarbimir Socha, który otrzymał ode mnie pełnomocnictwo do wniesienia skargi do Trybunatu Praw Człowieka w Strasburgu. Głównym argumentem zawartym w skardze był brak szczegółowego śledztwa, które powinien przeprowadzić IPN w Lublinie. Kolejnym ważnym argumentem było przyznanie mi przez Urząd ds. Kombatantów uprawnień kombatanckich do 31 grudnia 1956 roku. (W decyzji urzędu czytamy, że dalszego okresu nie może uznać ze względu na to, że ustawa za ostateczny termin uznaje właśnie do końca 1956 roku). Również cały pobyt w więzieniu od stycznia 1962 do sierpnia I971 roku został uznany za "walkę o wolność Polski". Jednak polskie sądy nie zrehabilitowały mnie, a przede wszystkim nie wyjaśniły sprawy mordu UB na żołnierzach "Garbatego" w sierpniu 1950 roku!
W Strasburgu sprawę przyjęto do rozpatrzenia, ale wyrok był dla mnie niekorzystny. Starania, by uzyskać pomoc od naszych europosłów nie odniosły skutku. Nawet nie otrzymałem odpowiedzi na moją prośbę.
Za walkę z Niemcami otrzymałem Krzyż Narodowego Czynu Zbrojnego i Krzyż Partyzancki. Za walkę z komuną odznaczeń żadnych nie przyznają. Taka jest dziś w Polsce sprawiedliwość.
Jakie przesłanie chciałby Pan przekazać pokoleniu, które lata niemieckiej i sowieckiej okupacji znają tylko z podręczników historii?
- Jestem już starym człowiekiem, mam 85 lat, ukończyłem tylko szkołę powszechną, reszta to szkoła życia, która wiele mi dała.
Kochajcie Pana Boga, u niego zawsze można znaleźć siłę do przetrwania, a nawet wiarę w ludzi, on jest sprawiedliwością. Kochajcie Kościół, który był i jest ostoją polskości. W partyzantce, w więzieniu UB, wszędzie byli z nami księża. Kochajcie Polskę, bez niej żyć się nie da. Dlatego wychowani przez rodziców, którzy żyli w niewoli, mieliśmy Polskę w naszym sercu. Dla niej oddawaliśmy życie, przechodziliśmy tortury i więzienia, upodlenia. Choć serce zalewa gorycz, to nie żałuję tych 29 lat, które jej w ofierze składam. Postąpiłem tak, jak honor Polaka - żołnierza mi nakazywał. Jestem z tego dumny.
Dziękuję za rozmowę.
Piotr Niemiec, Chronił mnie tylko las. Rozmowa z Andrzejem Kiszką... , [w:] Tygodnik Nadwiślański , Nr 31 (1316), Tarnobrzeg 2007, ( 18/09/2007 )
Oddział Adama Kusza ps. ,,Garbaty" , Lasy janowskie, sierpień 1950 r. Andrzej Kiszka ,,Dąb" leży przy rkm-ie, po prawej stronie w białej koszuli
*************************
Andrzej Kiszka ,,Dąb" - został odznaczony 11 listopada 2007 r. przez ś.p. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego
Zobacz również:
19 maja 2012r. - Siadło Dolne (pomorskie) - integracyjne ognisko w miejscu w którym mieszka pan Andrzej Kiszka ,,Dąb" , żołnierz AK - NOW , więziony w komunistycznych więzieniach do sierpnia 1971 r. - czytaj...
17 grudnia 2011 r. w ramach akcji "Paczka dla kombatantów" zorganizowanej przez Porozumienie Środowisk Patriotycznych w Szczecinie organizatorzy akcji udali się z wizytą do pod łobeskiej wsi Siadło Dolne. Tam od wielu lat mieszka jeden z najbardziej zasłużonych żołnierzy podziemia niepodległościowego Pan Andrzej Kiszka ps. "Dąb" - czytaj ...
< Powrót do strony głównej >
a